Piszę te słowa w rytmie stereofonicznej kakofonii: z prawej z głośnika uderza Pidżama Porno, z lewej słyszę jak mój siedmioletni synek gra „Gaik” Lutosławskiego. Dźwięki z lewej jakby szlachetniejsze a połączenie bardzo osobliwe. Coś jednak jest w tym, że od muzyki dziś nie sposób uciec, a wielu nie wyobraża sobie bez niej życia.

Muzyka to fenomen szczególny. Wielu badaczy twierdzi, że ewolucyjnie jest bez znaczenia. O ile nasze inne właściwości: język, inteligencja, zdolności przestrzenne rozwinęły się, bo były potrzebne do przeżycia na sawannie, o tyle muzyka jest raczej „czymś ekstra” – i to nie w jej sensie oceny, ale w znaczeniu „czegoś dodanego”, co wykształciło się niejako przy okazji, niczemu poza przyjemnością nie służąc. I choć zapewne pełniła funkcje integrujące w społeczeństwach pierwotnych i w jakiejś mierze pobudzała do walki, to jej rola wcale nie jest dobrze poznana.

Psychologicznie uzdolnienia muzyczne są dobrze opisane i wiele o nich wiadomo – co oczywiście nie oznacza, że wszystko. Na początku XX wieku Carl Seashore stworzył szczegółowy model uzdolnień muzycznych, który do dziś jest aktualny. Zwracał tam uwagę na najbardziej elementarne zdolności związane z funkcjonowaniem słuchu – trudno bowiem być muzykalnym nie słysząc, ale nawet wśród osób niesłyszących obserwuje się pewne znamiona „czucia rytmu” i reagowania na fale dźwiękowe. Pisał też o wyobraźni i intelekcie, stwierdzając, że choć rola inteligencji dla muzyki nie jest dobrze poznana, to z całą pewnością wielcy muzycy, to wielkie umysły. Myśl zdroworozsądkowo bardzo trafna – żeby być dobrym muzykiem trzeba przecież sprawnie operować zupełnie innym zestawem symboli, wysoce abstrakcyjnym i innym niż język czy zapis matematyczny.

Rodzice na całym świecie dosłownie zwariowali na punkcie muzyki, gdy na początku lat dziewięćdziesiątych prestiżowe naukowe pismo „Nature” doniosło, że nawet krótkotrwała ekspozycja na muzykę może znacząco poprawiać inteligencję dzieci. Faktycznie miało to niewiele wspólnego z rzeczywistością. Okazało się bowiem, że nie każda muzyka, ale jedna, specyficzna sonata Mozarta i nie tyle poprawia inteligencję, ile szczególną grupę zdolności specjalnych: uzdolnienia przestrzenne. Autorzy oryginalnego badania argumentowali, że złożona muzyka Mozarta angażuje szczególnie te części kory mózgowej, które odpowiadają za wyższe procesy intelektualne, przede wszystkim, myślenie przestrzenne. Od tej pory cały ogromny przemysł rozkwitł na produkowaniu nagrań dla niemowląt, tworzeniu nowych sposobów uczenia dzieci i obiecywaniu rodzicom, że oto błyskawicznie, bez wysiłku i w zasadzie „przy okazji” ich dzieci staną się geniuszami. Dziś, choć „efekt Mozarta” został powtórzony w innych, niezależnych badaniach (nawiasem mówiąc, niemal zawsze wpływ muzyki okazuje się wówczas słabszy niż w badaniach zespołu, który oryginalnie opisał to zjawisko), to lepiej poznane są jego mechanizmy.

Ludzie lepiej myślą, gdy słyszą coś, co lubią.

Kanadyjski psycholog, Glenn Schellenberg bardzo przekonująco wytłumaczył, a jego badania to potwierdzają, że muzyka w ogóle – a nie wyłącznie muzyka Mozarta – nieźle działa na nasze funkcjonowanie intelektualne jeżeli pobudza nas emocjonalnie i wprowadza w dobry nastrój. Ludzie lepiej myślą, gdy słyszą coś, co lubią. Schellenberg dowiódł nie tylko, że muzyka Schuberta była równie skuteczna jak muzyka Mozarta, ale także, że dzieci lepiej rozwiązywały zadania wymagające myślenia przestrzennego, gdy słuchały popu niż muzyki poważnej (co nazwał „efektem Blur”, bo utwór tej brytyjskiej grupy wykorzystano), a japońskie maluchy były bardziej kreatywne po słuchaniu muzyki dla dzieci, niż muzyki poważnej (dla porządku warto dodać, że nie tylko japońskie maluchy – polscy studenci także bardziej błyszczeli kreatywnością, gdy słuchali muzyki, którą lubią, a nie był to Mozart).

W sensie krótkotrwałym muzyka może więc działać pozytywnie na sprawność intelektualną wtedy, kiedy buduje pozytywny nastrój. Patrząc na rzecz bardziej długofalowo, zyski z uprawiania muzyki są jednoznaczne i w świetle dzisiejszej wiedzy niemal zupełnie oczywiste. Systematyczne uczenie się muzyki i ćwiczenia, przekładają się pozytywnie na szereg ludzkich właściwości – również intelektualnych. Znakomicie kontrolowane eksperymenty pokazują wyraźnie nie tylko, że dzieci uczące się muzyki są bardziej bystre, ale także, że w ten sposób wyrabia się ich systematyczność, ciekawość i wiele właściwości charakteru, które najzwyczajniej przydają się w życiu. Nawet pozornie genetycznie warunkowana właściwość, jaką jest słuch absolutny, faktycznie ma szanse rozwinąć się tylko tam, gdzie dziecku od urodzenia rodzice śpiewają, a muzyka jest wokół. Co ciekawe, zaawansowane badania z wykorzystaniem metod neuroobrazowania – swoistego zaglądania do mózgu – pokazują, że wczesne rozpoczęcie uczenia się muzyki pozytywnie wpływa na rozwój mózgu: gdy zacznie się za późno, wówczas takie, pozytywne zmiany nie będą miały szans zajść.

Rozwijanie zamiłowań muzycznych dzieci to przede wszystkim zadanie rodziców. Tak jak nasze ulubione potrawy to dania, które gotowały nasze mamy (a nawet jeśli się to zmienia, to ileż wymaga to czasu i wysiłku), tak preferencje muzyczne kształtują się właśnie w domu. Nieprzypadkowo przecież mówimy o smaku muzycznym. Można dziecku smak zepsuć katując je disco-polo, można rozwinąć, prezentując muzykę bardziej złożoną i subtelną. Nie musi być to od razu koncert symfoniczny, może być reggae. Ważne, aby była to muzyka pozwalająca odkrywać się na nowo, dostrzegać swą wielowątkowość i złożoność. Tak, jak nie rozwinie się zdolności językowych mówiąc do dziecka zdaniami pojedynczymi i odburkując „tak” lub „nie” na jego pytania, tak nie da się pobudzać smaku prymitywnym umpa-umpa… Gdy to napisałem, zacząłem się zastanawiać –  dlaczego, na Boga, tak bardzo lubię polski hip-hop? Może dlatego, że jeden z jego najbardziej utalentowanych przedstawicieli, Wojciech Sosnowski, to prawnuk Stanisława Wyspiańskiego? „Coś” w jego muzycznej twórczości być musi…
Cały artykuł dostępny dla subskrybentów magazynu Zdolności.